Krótka historia pewnego pstrąga.
Śnieg sypie na głowę, a ja brnę dalej przez zaspy.
Jego płatki miękko siadają na nosie i od razu się topią, co strasznie
mnie denerwuje. Staram się zasłaniać głowę kapturem, ale to nie pomaga.
Od strony lasu widać świeże jeszcze ślady saren. Na pewno szły tędy
nad rzekę, w stronę wodopoju. Idę ich tropem i dochodzę do brodu -
tu zwierzęta przeprawiły się na drugi brzeg.
Stoję nad czarną wodą i odpoczywam. Ciężko jest iść w śniegu sięgającym
do kolan. Mam założone wodery z OP-1, dzięki nim odrobinę mniej się
zapadam. Nie czuję już padającego śniegu, który początkowo tak mi
przeszkadzał. Na czoło wystąpiły krople potu, koszulka też jest już
mokra. Nie mogę pozwolić sobie na dłuższe przestoje, by nie wychłodzić
teraz organizmu. Zwalniam tempo, do miejsca gdzie mam zacząć łowienie
pozostały mi jeszcze 2 kilometry. Dwa długie kilometry, na które latem
nie zwrócił bym nawet uwagi, a teraz wydają mi się drogą przez mękę.
Po drodze dostrzegam krążącego nad doliną orła. Na białym tle łatwiej
jest mu dostrzec ofiary. Po chwili znika majestatycznie za linią drzew.
Rowy melioracyjne, przez które skakałem jak mała sarenka teraz wydają
się być wielkie jak kanion Kolorado. Bo jak przeskoczyć z miejsca
rów o szerokości ponad 2metrów? Głęboki śnieg na pewno mi tego nie
ułatwia. Po drodze wpadam jeszcze do przykrytej białym puchem bobrowej
dziury. Skąd ona się tu wzięła, wydawało mi się, że dobrze znam teren.
Śnieg musiał troszkę przytępić mój zmysł orientacji.
Po drodze nie mijam żadnych śladów ludzkiej obecności,
jestem tu pierwszym przybyszem od ponad miesiąca. Czuję się wspaniale
z tą myślą. Jedynie podczas dojazdu nad wodę, w wiosce zagadnął mnie
miejscowy.
"Panie na ryby przyjechali? Wydry wszystkie wyjedli. Sam zobaczy
nad wodą ile śladów".
Rzeczywiście miał rację, wzdłuż brzegów są wydeptane małymi łapkami
ścieżki, a na spowolnieniach nurtowych krwawe ślady ucztowania. Wydry
były tu jednak od zawsze, tzn odkąd pamiętam i pstrągom nie powinny
za mocno zaszkodzić.
Dotarłem na najlepszy odcinek i wreszcie mogę zarzucić przynętę. Wypuszczam
wobler z prądem i przytrzymuję w ciekawszych miejscach. Taki sposób
łowienia sprawdza się zimą znakomicie.
Dochodzi już 15.00 gdy zaczynam obławiać odcinek z
powalonymi drzewami. Ciężko jest tu podejść cicho i niepostrzeżenie
do brzegu, toteż staram się wykorzystać każdy skrawek terenu by się
zamaskować. Na wejściu do zakrętu tworzy się rozległa piaszczysta
płań. Wypuszczam wobler raz, drugi, trzeci. Za każdym razem o kilka
metrów dalej i ściągam do siebie pod innym kątem. Nie spodziewałem
się brania po całym dniu bezowocnego spinningowania, a jednak. Uderzenie
nie było silne, ale nie musiałem zacinać. Adrenalina jednak skoczyła,
bo po drodze pstrąg musiał sam ominąć powalone do wody drzewo. Sam,
bo ja nie mogłem się ruszyć z miejsca, a stałem dokładnie na linii
pstrąg - drzewo. Oczyma wyobraźni już widziałem jak zaczepia boblerek
o konar i wypina się. Nic takiego się jednak nie stało, pstrąg w ostatniej
chwili zmienił kierunek i odpłynął na środek rzeki, skąd mogłem go
w miarę bezpiecznie doholować. Wywinął na końcu jeszcze kilka młynków
i wyślizgiem wyciągnąłem go na zmarznięty od brzegu lód.
Był piękny, gruby, ale do letniej formy dużo mu jeszcze
brakowało. Za 2-3 miesiące taki czterdziestak dałby mi nieźle popalić.
Znalazłem odpowiedznie miejsce do położenia aparatu, ustawiłem samowyzwalacz
i zrobiłem kilka zdjęć. Musiałem użyć lampy błyskowej, bo zaczynało
już szarzeć. Złożyłem wędkę, czas już był najwyższy by udać się do
domu.